Civil War (2024) Movie Review (Polish)

,

Krótka recenzja długiego filmu, czyli „Civil War” Alexa Garlanda (2024): wzięli, pojechali i c**j z tego było.

Tylko żeby wziąć, pojechać i mieć z tego figę, trzeba podjąć decyzję. Trzeba spróbować, zdobyć się na odwagę, wyjść na ulicę, w tłum, w konflikt, nawet jeśli jest to tłum we własnej głowie i konflikt wewnętrzny. Trzeba wykrzesać z siebie siły, aby na tej drodze wytrzymać. Trzeba okiełznać swoje strachy, żeby do celu dążyć. Nawet jeśli wiemy, jeśli możemy przypuszczać, że będzie z tego kicha.

Alex Garland uprzedza nas na wejściu, że ta historia nie może skończyć się dla naszych bohaterów dobrze. Nie w tym miejscu, nie w tym czasie. Historia ich świata to wojna w ich własnym domu, której nie byli w stanie powstrzymać. Nie dlatego, że mogliby, że są jakimiś nieludzkimi superbohaterami, ale dlatego, że są reporterami — a ich społeczną funkcją jest budować naszą zbiorową świadomość zła. Najlepiej zła dziejącego się gdzieś indziej, byśmy my, w naszych domach, nie musieli (i nie chcieli) samemu doświadczać tego zła w jego autentycznej, bezpośredniej okazałości.

Ale to bzdura, mówi nam Garland. W „Civil War” wojna właśnie się kończy, trwa finalny rajd na Waszyngton. I nie jest to jakaś wojna specjalna, wyjątkowa lub spektakularna. Ot, wojenka, jakich wiele. Benghazi, Mogadishu i Srebrenicy po trochu. Wszystkiego odrobinę, ale też tak na pół gwizdka. Przemoc wojenna, która pokazuje nam Garland, jest teatralna. Bywa dojmująca, ale nie wywraca flaków. I nie stoi za nią żadna ideologia. To przemoc zwykłych ludzi z władzą (bronią) wobec ludzi bez władzy (bez broni). Uzasadniona jakimiś tam partykularnymi, lokalnymi sytuacjami. Nie wiemy nic o sensie tej wojny, o „wielkich ideach”, o konfliktach. Nie wiemy też, co wydarzy się po niej. Widzimy tylko, że się wydarza — i wszyscy są nią zmęczeni.

W tej nijakiej wojennej codzienności znajdujemy naszych bohaterów, którzy stają przed twardym faktem — doświadczają zła tylko ze względu na własną konstrukcję psychiczną. Nie ma co szukać w ich wysiłku żadnego społecznego uzasadnienia. Każdego dnia na frocie dokonują wyboru, który ma zasadniczo i przede wszystkim znaczenie dla nich samych. Mogliby siedzieć na ranczo w Kolorado ze swoimi bliskimi, którzy „udają przed sobą i innymi, że wojny nie ma”, jak mówią to nasi bohaterowie, a efekt dla świata byłby taki sam.

Ale wzięli i pojechali. Podjęli decyzję, by być świadkiem swojego miejsca i swojego czasu, każdy na swój unikalny sposób, każdy w gruncie rzeczy dla siebie. Postanawiają, że zrobią wywiad z Prezydentem, pierwszy od dawna, a i ostatni, bo zwycięzcy jeńców nie biorą. Nie w drodze na Waszyngton. Ale — Garland niemalże krzyczy zza kulis — to bezsens! Bo co ten Prezydent powie? Przecież widzimy go w pierwszym ujęciu, na samym początku filmu. To palant, to buc, a w dodatku kłamca z przerostem ego. Liczyć od takiej kreatury na ważne słowa jest naiwnością. W tym filmie nie ma Cezarów i Brutusów, Jezusów i Judaszy.

Bo wielkość Prezydenta nie ma znaczenia. Spektakularność wojny nie jest istotna. Zło jest złem, jak zawsze i wszędzie. Co jest ważne, to decyzja, wybór, czy doświadczamy zła, czy nie. Czy chowamy się na dalekiej prowincji, czy idziemy w samo jądro ciemności, na Waszyngton na miarę naszych czasów. Cokolwiek to nam przyniesie, nawet jeśli c**j z tego będzie. Najważniejsze, dla nas samych, pokazuje nam Garland, są te wszystkie wybory i decyzje, przed którymi staniemy po drodze.

„Civil War” to dobrze nakręcone kino drogi właśnie. Zupełnie nie hollywoodzkie, w charakterze bardziej alternatywne. Szorstkie, jak utwory z filmu (https://www.youtube.com/watch?v=QvZLQSPT3Wg…). Narracyjnie poprowadzone równo, trzymając napięcie. Wizualnie czyste, telewizyjne, świetliste. Ogląda się, nawet dwa razy.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *